Rok 2016 na zawsze odmienił moje życie. Na pierwszym roku studiów filologii francuskiej postanowiłam sobie, że wyjadę na Erasmusa, do Francji. Bo gdzie lepiej nauczyć się mówić, jak nie w danym kraju, w dodatku studiując? Nie zwracałam uwagi na nikogo, zrobiłam swoje. Złożyłam aplikację do Paryża, wówczas największej miłości. Dostałam się, lecz zrezygnowałam na rzecz Clermont-Ferrand.
Nie znając nikogo, dotarłam do tego hermetycznego miasta. Bez jakiegokolwiek planu. Chciałam tylko i aż nauczyć się porządnie francuskiego, zasmakować życia erasmusowego, poznać lepiej kulturę, społeczeństwo. Niemniej jednak, zmagając się z francuską administracją, zupełnym przypadkiem poznałam dwie Polki. I w tym momencie zaczyna się przygoda.
Dziewicze doświadczenie
Oczekiwania vs. rzeczywistość. Nie mogło być więc inaczej we Francji. Wyobrażałyśmy sobie, że nasz Erasmus będzie opierał się na codziennych imprezach, language exchange meetings, wieczorkach socializujących, itd. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy integracyjne party urosło do rangi totalnej porażki. Zatem, będąc zaradnymi Polkami, postanowiłyśmy skupić się na podróżowaniu. Nauka nauką, lecz celem Erasmusa nie jest siedzenie w jednym miejscu na czterech literach przez pół roku.
Nie zamierzałyśmy wydawać bajońskich sum na transporty, noclegi, wobec czego z odsieczą przyszedł nam autostop oraz Couchsurfing. Szczerze? Byłam tak konserwatywna i niedoświadczona, że stopowanie równało się z niczym innym jak uprowadzeniem.
Schemat: dwie weteranki hitchhikingu i jedno niemowlę w powijakach. Co złego mogłoby się wydarzyć?
Nigdy nie zapomnę pierwszego łapania stopa. Kompletnie zielona, zażenowana, nie miałam ochoty bawić się w ten cyrk i czekać godzinę (oby!) na dobrą duszyczkę, która zdecyduje się gdzieś nas podrzucić. Obawa i wstyd opuszczały mnie powoli wraz z każdą godziną naszego pierwszego tripu nad Lazurowe Wybrzeże. Powiem wręcz, że zaczęło mi się podobać. Opracowywanie planu, sprawdzanie możliwości „przesiadki”, skrótów, a przy okazji alternatywnych tras, remontów drogowych czy punktów wypadowych. Istna zabawa w damską wersję Indiany Jones z francuskimi krajobrazami w tle i południowymi imprezowiczami, gotowymi zabrać nas do najlepszych klubów w Saint Tropez.
Genewskie perypetie
O ile stopowanie nad Lazurowe Wybrzeże pozytywnie mnie zaskoczyło, o tyle wycieczkę do Genewy zgodnie uznałyśmy za najbardziej obfitą w przygody rodem z dreszczowca. Do Lyon dotarłyśmy okrężnymi drogami, z którymi Google Maps miał problem, aby je zlokalizować. Końcem końców udało nam się doczołgać na wylotówkę w Lyon, czytaj: skrzyżowanie kilku autostrad. Miałyśmy również obawy, co do przekraczania samej granicy ze Szwajcarią, lecz pewien miły Francuz obrał, o ironio, słynną wąską dróżkę przemierzającą przez las. Spóźnione oczywiście, znalazłyśmy się na biforze urodzin znajomej hosta z Couchsurfingu. Czy chciało nam się imprezować? Stanowczo nie. Nasz host bardzo niechętnie i trochę agresywnie zgodził się oddać swe klucze do mieszkania, które pomimo nieładu artystycznego, było delikatnie mówiąc, niezbyt utrzymane w czystości. „Nasza” sypialnia wyglądała jak po przejściu tornada; czarne wręcz materace, dookoła zużyte prezerwatywy.
Rozwiązanie: „ucieczka” z samego rana, zwiedzanie i szybki powrót do Francji przy dobrych łowach. Rzeczywistość? Zabłądziłyśmy na autostradzie, nie wiedząc do końca, która doprowadzi nas do Lyon ze względu na wyjątkowo słabe oznaczenie. Intuicyjnie, wybrałyśmy właściwą drogę i bardzo obiecująco dojechałyśmy do St. Etienne, które od „Klermontowa” dzieli jedynie 1,5h jazdy samochodem. Nie przypuszczałyśmy jednak, że St. Etienne stanie się dla nas trójkątem bermudzkim. Dwie godziny oczekiwania na zbawienie na ostatnim odcinku naszego tour de Genève zakończyło się kilkoma minutami spędzonymi w vanie i krótkim postoju na péage o zmroku. Uradowane widokiem samochodu, zaczęłyśmy wymachiwać, gdy nagle „zapaliły się” niebieskie światła francuskiej żandarmerii. Pomyślałyśmy: „Punaiz, no to po nas”. Zdjęcia dowodów osobistych, krótki wywiad. Czego chcieć więcej?
Finał przygody jest taki, że żandarmeria była na tyle uprzejma, iż podwiozła nas w miejsce, w którym dozwolone było łapanie stopa. Skutki odczułyśmy natychmiastowo. Minusowa temperatura, pustki na drogach, godzina 22. Cudem wróciłyśmy do St. Etienne, by spędzić noc na dworcu, następnie zostać wyproszonym ze względu na jego zamknięcie, a ostatecznie by błagać o przyzwolenie na spędzenie kilku godzin w hotelowej recepcji, gdzie potraktowano nas niczym zbiegłe z miejsca zbrodni i gdzie zaoferowano nam wynajęcie pokoju na kilka godzin za €70. Life happens.
Morał królowych
Stopowałyśmy dosłownie wszędzie. W miejscach niedozwolonych, na bramkach płatniczych (péage), w szczerym polu, w okolicach Mont Blanc. W ten sposób, po sześciu miesiącach we Francji, sprytnym kombinowaniu w poszukiwaniu darmowego transportu, stałyśmy się królowymi francuskich autostrad. Znałyśmy na pamięć punkty wypadowe, stacje benzynowe, miejsca, gdzie zatrzymanie kogoś graniczy z cudem albo wręcz przeciwnie, jest tak banalne, że nie trzeba się wysilać.
Niemniej jednak, to właśnie dzięki temu doświadczeniu nauczyłam się mówić po francusku. Przecież nie można zostać niemową w trakcie kilkugodzinnej jazdy z zupełnie obcymi ludźmi. Nauczyłam się też odróżniać akcenty, podłapałam dziesiątki słówek, konstrukcji. Poza tym, autostop okazał się najlepszą formą poznawania Francuzów, ich kultury, sposobu bycia, poczucia humoru oraz możliwością dyskusji na wszelakie tematy. Natomiast sama przygoda z Erasmusem otworzyła mi oczy na wiele kwestii, zmieniła diametralnie pogląd na świat i przewartościowała. The risk pays off.
Comments